czwartek, 30 sierpnia 2018

Warsztaty stylu ● Maria Młyńska

Warsztaty stylu ● Maria Młyńska
Bloga ubierajsieklasycznie czytam regularnie od bardzo, bardzo dawna. Od tak dawna, że już nawet nie pamiętam, kiedy przeczytałam tam coś po raz pierwszy. Co więcej, jest to jedyna tego typu strona, którą w ogóle mogę czytać, bo zawiera t e k s t. I to tekst napisany z sensem. Maria nie ogranicza się do wklejenia pięćdziesięciu identycznych zdjęć jednego i tego samego outfitu i okraszeniem ich skąpym komentarzem, świadczącym o permanentnym niedocenieniu potencjału intelektualnego odbiorców, wiecie, czegoś w stylu: Mam na sobie białą koszulkę, dżinsy i klapeczki. Wszystko z Tej sieciówki, bo w Tamtej zakupów robić nie lubię.

Blog Marii niesie głębszy przekaz (kto nie zna, niech go sobie zaraz wygoogluje! Tzn. bloga tego, nie przekaz jego ;-)), kiedy więc sama autorka pochwaliła się, że pisze książkę o stylu, wiedziałam, że będę tę książkę miała, nawet gdybym musiała sprzedać wszystkie książki o takiej tematyce, jakie posiadam. Ostatecznie nic sprzedawać nie musiałam, książkę Marii kupiłam, przeczytałam jednym tchem, zaznaczyłam masę inspirujących myśli i ulubionych fragmentów, po czym przystąpiłam do zrecenzowania jej także tutaj, bo pozycja ta zdecydowanie zasługuje na to, by polecić ją damskiej części naszego czytelniczego światka. 

Warsztaty stylu składają się z dwunastu rozdziałów. Pierwsze z nich mają za zadanie przygotować nasze głowy na spokojną ewolucję, kolejne są nakierowane już stricte na budowanie tytułowego stylu. Część pojęć, które znalazły rozwinięcie w książce, jest znana z bloga. O uniformie, standardzie czy analizie kolorystycznej Maria Młyńska wspominała bowiem na swojej stronie internetowej. Nie mniej jednak dobrze było przeczytać o pewnych rzeczach ponownie, ponieważ w poradniku zostało to wszystko przedstawione w sposób niezwykle logiczny i uporządkowany. Ze stron tej pozycji co rusz przebija przekonanie autorki, że każda kobieta może być stylowa. Każda. Bez wyjątku. I nie ma na to wpływu ani figura, ani zasobność portfela, ani żaden inny aspekt, na który powołują się kobiety mające problem z tym, aby określić jak chcą wyglądać. Co ciekawe, Maria nie ogranicza stylu tylko i wyłącznie do garderoby, zachęca bowiem do odnajdywania go we wszystkich sferach życia i konsekwentnego podążania za nim.

Trzeba przyznać, że wśród tego typu pozycji, poradnik Marii Młyńskiej jest książką absolutnie wyjątkową. Autorka nie jest bowiem kolejną blogerką, która w erze wszechobecnego obecnie stylu retro przekonuje swoich czytelników, że styl ten był w niej od zawsze, zaś ubieranie się retro nie wynika z obowiązującej mody, lecz z głębokiego przekonania, że wszystkie dotychczasowe zabawy trendami miały ją doprowadzić właśnie tutaj. Maria podąża za to konsekwentnie własnymi ścieżkami. Trzyma oczywiście rękę na pulsie mody, ale z tego, co proponują wybiegi (tudzież sieciówki), wybiera jedynie te rzeczy, które faktycznie pasują do niej. I o tym właśnie są Warsztaty stylu. Nie ma tu listy dziesięciu, piętnastu czy dwudziestu rzeczy, które każda stylowa kobieta musi posiadać. Jest za to garść wskazówek, jak ogarnąć to, co każda z nasz już ma w szafie i jak na tej,  zdawać by się mogło, niepozornej podstawie zbudować własny styl. Mądrość tkwi bowiem w prostocie i w tym, co każdemu w duszy gry, a nie w tym, w czym chodzi pół ulicy.

Na odstresowanie, na poukładanie tego, co nam w szafie siedzi (choć w takim bardziej przenośnym niż dosłownym znaczeniu) polecam ten poradnik. Maria Młyńska jest dla kobiet tym, kim dla mężczyzn Michał Kędziora. Można się inspirować milionem blogerek i wydawać fortunę na jeszcze większe ilości modnych ubrań, ale można też po prostu wziąć udział w warsztatach Marii, solidnie odpracować zaproponowane przez nią lekcje, poukładać to i tamto, i spróbować odkryć to, co nieodkryte. Bo jeżeli Ona pisze, że można, to można.

Przeczytawszy, polecam! Moja ocena: 5/6

poniedziałek, 27 sierpnia 2018

Trzy książki okołotolkienowe, które warto znać

Trzy książki okołotolkienowe, które warto znać
Nawet, jeśli ktoś nie czytał powieści Tolkiena, wie na pewno, że jest on autorem takich dzieł jak Władca Pierścieni czy Hobbit. Bardziej obeznani znawcy jego prozy wymienią być może jeszcze parę innych tytułów, ot przypuśćmy, Silmarillion, Beren i Luthien czy Legendę o Sigurdzie i Gudrun. Tolkien pozostawił bowiem po sobie bardzo bogatą bibliografię. Stworzony przez niego świat jest niesamowity i fascynuje, nie w mniejszym stopniu jednak niż osoba samego Mistrza. Nie dziwi zatem fakt, że na rynku co rusz pojawia się jakaś książka o Tolkienie właśnie. Dzisiaj zatem o takich właśnie pozycjach: nie będących autorstwa Tolkiena, jednak opowiadających o nim samym, jego pasjach i fascynacjach. Bez narzekania i doszukiwania się nieścisłości, z morzem zachwytów i zachęt do tego, by Tolkienowi przyjrzeć się bliżej.

Na pierwszy ogień idzie znakomita J.R.R.Tolkien. Biografia, napisana przez Humphreya Carpentera, biografa wielu autorów i cenionego twórcę książek dla dzieci. Pisząc o życiu Tolkiena, Carpenter opierał się na jego pamiętnikach i innych pismach, a także na wspomnieniach rodziny i znajomych brytyjskiego profesora. Można zatem zaryzykować stwierdzenie, że jest to pozycja wiarygodna. Tym, co zachwyca w tej książce najbardziej  i czyni ją tak godną polecenia, jest styl, w jakim została ona napisana. Choć autor przemyca tu masę faktów z życia Tolkiena (bo w końcu musi, zważywszy taki, a nie inny gatunek literacki), biografię czyta się z zapartym tchem, jak naprawdę dobrze skonstruowaną powieść obyczajową. Niemała w tym zasługa samego bohatera, bo Tolkien był człowiekiem nietuzinkowym, pochłoniętym bez reszty przez własne zainteresowania. Śródziemiu podporządkował całkowicie swoją ziemską egzystencję i nie było takiego obszaru, w którym ten niesamowity świat nie byłby obecny. Niełatwo przychodziło Tolkienowi podporządkowywanie się codzienności i obowiązkom rodzinno - uczelnianym, Śródziemie żyło w nim. Biografia absolutnie jedyna w swoim rodzaju, godna polecenia dla wszystkich, także dla tych, którzy do tej pory omijali gatunek szerokim łukiem.

Niewiele osób wie, że Tolkien był nie tylko nieprzeciętnym pisarzem, ale także uzdolnionym rysownikiem. I właśnie o tej jego pasji traktuje druga z pozycji, które dzisiaj polecam, mianowicie Hobbit w grafice i malarstwie Tolkiena. Hobbit był tym dziełem, które za życia uczyniło z Tolkiena ikonę literatury fantastycznej i pociągnęło za sobą napisanie trylogii Władca Pierścieni. Pierwszemu wydaniu tej niepozornej wówczas powieści o podróży krasnoludów do Samotnej Góry towarzyszyły intensywne prace nad jej zilustrowaniem, czego podjął się nie kto inny, jak sam John Ronald Reuel. Album przedstawia zatem wizje różnych scen z Hobbita, urzeczywistnione bądź to za pomocą ołówka, bądź węgla, bądź akwareli. Trudno zdecydować i jednoznacznie wybrać, co zachwyca bardziej: baśniowe wręcz, pełne żywych kolorów obrazy Hobbitonu czy mroczne, poprowadzone ciekawą kreską rysunki lasów, w których obozują trolle. Grafiki zachwycają i z pewnością były też niemałą inspiracją dla twórców filmu o Władcy Pierścieni czy o Hobbicie. Pamiętacie te scenę z filmu o przygodach Bilba Bagginsa, w której Smaug krąży nad Miastem Na Jeziorze, krótko przed tym jak je niszczy? To obraz żywcem stworzony przez Tolkiena. Do zobaczenia oczywiście w albumie. Poza tym książka potwierdza to, co o Tolkienie napisał w biografii o nim Carpenter: że Tolkien to typ niespokojnego perfekcjonisty (skąd my to znamy, co? ;-)). Do zobaczenia zatem także  i tutaj są alternatywne wersje tych samych wydarzeń. Tolkien dążył do doskonałości. Próbował wielu rozwiązań, ciągle poszukiwał, próbował przedstawiać sceny raz w kolorze, raz czarno - białe. Nawet jak coś wyglądało już bardzo dobrze, on drążył dalej. Bawił się kreską, dorysowywał nowe elementy, wymazywał stare - album to zapis tego nieprawdopodobnie interesującego procesu twórczego.

Trzecią z wartych wspomnienia pozycji okołotolkienowych jest Opowieść o Kullervo. Dlaczego zaliczyłam ją do powieści okołotolkienowych? Bo sama opowieść to zaledwie 30 stron.  (Połknęłam je oczywiście z ogromną satysfakcją i jeszcze większym niedosytem! Powrót do świata nieco bardziej mrocznego niż ten znany mi z chociażby Władcy Pierścieni czy Hobbita, ale wciąż jednak bardzo magicznego, był dla mnie czystą przyjemnością.) Pozostałą, niemałą w gruncie rzeczy, część książki stanowią różne materiały dodatkowe. Wiadomym jest bowiem, że opowieść Tolkiena powstała na bazie jego ogromnej fascynacji Kalevalą, fińskim eposem. Sporą część zredagowanej przez Verlyn Flieger pozycji zajmują zatem przedruki referatów Tolkiena na temat tej jego fascynacji. Dużo tu także przypuszczeń, np.  na temat okresu, w którym opowieść powstała. Podobnie jak również fragmentów po angielsku. Dla zagorzałych fanów Tolkiena pozycja obowiązkowa.

Z mojego punktu widzenia zaprezentowane dzisiaj pozycje są zdecydowanie godne polecenia, ponieważ pod względem merytorycznym wnoszą wiele nowych informacji. Zdecydowałam się określić je jako okołotolkienowe, ponieważ dotyczą one osoby samego Tolkiena, w mniejszym stopniu wykreowanego przez niego literackiego świata. Kto chciałby uporządkować lub (jeśli nieznane są mu wszystkie książki Tolkiena) rozszerzyć  wiedzę o Śródziemiu, temu polecałam niedawno i (polecam w dalszym ciągu) Atlas Tolkienowski. Komu brakuje dowodu na to, że nie tylko Śródziemie nosi w sobie znamiona absolutnej fantastyczności, lecz także osoba jego twórcy, temu polecam gorąco i biografię Carpentera, i album o rysunkach, i opowieść o Kullervo.

środa, 15 sierpnia 2018

Atlas Tolkienowski ● David Day

Atlas Tolkienowski ● David Day

Mój czytelniczy sierpień był do tej pory synonimem dwóch lektur, które czytam sobie naraz. Jest to u mnie niemała osobliwość, bo do tej pory preferowałam raczej czytanie książek pojedynczo. Obecnie dzielę czas wolny pomiędzy pierwszą część Dawnej noweli niemieckojęzycznej (przygarniętej w ramach bookcrossingu) oraz biografię Roald Dahl. Mistrz opowieści (zwaną przeze mnie pieszczotliwie książką drugiej szansy). Recenzje tych książek pojawią się na blogu niebawem, tymczasem dzisiaj słów kilka o cudzie, który dostałam na urodziny (z niezmiennym od lat komentarzem Wręczających: Dziwne książki czytasz...). Przekartkowałam i przepadłam. Od razu wiedziałam, że moje dotychczasowe sierpniowe lektury będą musiały trochę poczekać.

 Atlas Tolkienowski przedstawia w sposób chronologiczny powstanie świata, który większość fanów twórczości brytyjskiego profesora zna z takich dzieł jak Władca Pierścieni czy Hobbit. David Day opisuje tutaj najważniejsze ery, rozpoczynając od utworzenia Ardy, a kończąc na zniszczeniu Pierścienia we wnętrzu Góry Ognia. Uwzględnia również powstanie poszczególnych ras: orków, elfów, krasnoludów czy ludzi. Atlas nie wnosi jednak żadnych nowych treści do tego, co czytelnicy dzieł Tolkiena już wiedzą o wykreowanym przez niego świecie. Pozycja Daya porządkuje po prostu tę wiedzę w czasie i w przestrzeni.

Niezaprzeczalnym atutem atlasu jest z całą pewnością jego oprawa graficzna. Książka jest wydana w sposób absolutnie zachwycający. Jak informuje autor, grafiki w niej zawarte zostały namalowane przez najlepszych obecnie twórców. I faktycznie, aż chciałoby się niektóre strony po prostu wyrwać, oprawić w ramki i powiesić na ścianie. Książka jest dopracowana w najdrobniejszych szczegółach: twarda okładka, obwoluta (trudno zdecydować, która z nich jest ładniejsza!), wstążeczka pod kolor okładki, obramowanie i tło stron - wszystko jest spójne i sprawia, że książka jest po prostu piękna. Zachwycają grafiki, zachwycają mapki, zachwycają nawet zwykłe tablice przedstawiające chronologię Śródziemia - widać, że w przygotowanie tychże włożono szczególnie dużo pracy.

I aż żal o tym pisać, ale cieniem na tym pięknym wydaniu kładzie się język atlasu. Oczekiwałam raczej encyklopedycznej, rzetelnej formy poszczególnych haseł. Tymczasem, podczas lektury, miałam nieodparte wrażenie, że to książka nie dla każdego, raczej dla młodszego czytelnika, bądź to rozpoczynającego dopiero przygodę z Tolkienem, bądź chcącego uporządkować dotychczasową wiedzę o wykreowanym przez niego świecie. Konstrukcje zdaniowe są bardzo proste, zdań złożonych praktycznie nie ma. Opisy poszczególnych haseł są dość oszczędne, jak gdyby tworzone naprędce, jakby były one tylko dodatkiem do obrazków.

Graficznie zatem książka jest warta polecenia każdemu, kto choć trochę interesuje się Tolkienowskim światem przedstawionym. Treściowo pozycja ta jednak nieco kuleje i może z tego powodu nie trafiać w gusta wszystkich... Dla młodszego czytelnika będzie prawdziwą gratką, starszy nacieszy oko, ale merytorycznie więcej wyniesie z książek samego Tolkiena.

Przeczytawszy i obejrzawszy, polecam! Moja ocena: 4/6

czwartek, 9 sierpnia 2018

Perswazje ● Jane Austen

Perswazje ● Jane Austen
Jedyny plus po przeczytaniu Randkowania według Jane Austen (klik) był taki, że nabrałam wielkiej ochoty na przeczytanie kolejnej powieści angielskiej autorki. Do tej pory czytałam tylko Dumę i uprzedzenie. Na swoją obronę dodam, że Dumę... przeczytałam z nawiązką, bo aż trzykrotnie. Tak już mam, że jeśli już jakaś książka przypadnie mi do gustu, to chcę ją czytać wielokrotnie. Bynajmniej Duma i uprzedzenie nie jest tutaj jednak rekordzistką, bo nie umiem nawet policzyć, ile razy w życiu czytałam Harrego Pottera... Czytając septalogię o znanym czarowniku, za każdym razem skupiałam się na czymś innym: początkowo po prostu chłonęłam świat przedstawiony w książkach i jego magię, potem czytałam, żeby wynotować wszystkie pojawiające się tam zaklęcia, następnie magiczne potrawy. Był też plan, by wynotować magiczne przedmioty, których pojawia się tam istne zatrzęsienie.

Bo najfajniejsze w relekturze książek jest właśnie to, że, wbrew pozorom, za każdym razem odkrywa się w nich coś nowego, jakiś mały szczegół, który umknął wcześniej. Uzyskuje się dzięki temu szansę spojrzenia na znane już wydarzenia z nowej perspektywy. Wracając do Jane Austen, tym razem mój wybór padł na Perswazje i był podyktowany czystą ciekawością. Po lekturze nieszczęsnego poradnika o randkowaniu, bardzo chciałam dowiedzieć się więcej o losach Anny Elliot i Fryderyka Wentwortha, głównych bohaterów Perswazji. Randkowanie według Jane Austen jest niestety przepełnione spojlerami, dlatego znałam zakończenie Perswazji, kiedy zaczynałam ich lekturę (ale spokojnie, nie popełnię błędu Lauren Henderson i nie zdradzę go tutaj). Nie mniej jednak w dalszym ciągu interesowało mnie, jak Austen opisuje uczucie tych dwojga.

Okazuje się, że Jane Austen udaje się zainteresować czytelnika fabułą już od pierwszych zdań powieści. Najpierw zaznajamia nas ona z baronem Elliotem, ojcem Anny, człowiekiem próżnym i niegospodarnym. Z powodu życia ponad stan musi on opuścić wraz z córkami dwór, w którym szacowna rodzina mieszka od pokoleń, oddać go w dzierżawę i wynająć nowe lokum w miasteczku Bath. Przy okazji wychodzi na jaw, że Anna nie jest szczególnie przez barona lubianym dzieckiem. Dowiadujemy się także, że dziewiętnastoletnia Anna odrzuciła oświadczyny Fryderyka Wentwortha, początkującego wówczas marynarza. Małżeństwo z człowiekiem bez majątku zostało Annie wyperswadowane przez przyjaciółkę rodziny, lady Russel. Po 8 latach od tamtych wydarzeń przychodzi jednak Annie ponownie spotkać Wentwortha, obecnie już kapitana z niemałym dorobkiem materialnym. Dwór barona Elliota zostaje bowiem wydzierżawiony przez siostrę kapitana oraz jej męża.

Anne nie jest typem trzpiotliwej bohaterki, którą kocha się za spontaniczność i zwariowane pomysły. Jest absolutnym przeciwieństwem bohaterek, które najpierw robią, a potem dopiero myślą. To poważna, ułożona młoda dama, choć jako dwudziestosiedmiolatka uchodzi już za starą pannę. Polubiłam ją za tę jej stanowczość i cichą pokorę życia. Mało jest takich bohaterek: opanowanych, wycofanych, introwertycznych, sprowadzających kontakty międzyludzkie do absolutnego minimum, a mimo to w dalszym ciągu sympatycznych i ciekawych. Anna zawsze wie, co robić i jak się zachować. Jest oczytana, nie ma problemu z zainteresowaniem rozmową kapitana Benwicka, pogrążonemu w rozpaczy po śmierci ukochanej znajomemu kapitana Wentwortha. Co ciekawe, Anna urodziła się 9 sierpnia 1787 r., moja recenzja Perswazji ukazuje się zatem dokładnie w 201 rocznicę jej urodzin. Cieszę się, że w symboliczny sposób udało mi się uczcić tę bohaterkę. Myślę, że stanie się ona jedną z moich ulubionych figur wykreowanych przez Jane Austen.

Co do samego wydania książki, jest ono absolutnie zachwycające. To jedyne wydanie na polskim rynku, które tak naprawdę skradło moje serce. Książka ukazała się w wersji rozszerzonej, zawierającej sześć dzieł angielskiej autorki oraz w wersji uboższej, która ja posiadam i która zawiera tylko cztery dzieła. Jest lekka, ale mimo to nie nadaje się na lekturę podczas jazdy komunikacją publiczną. Na szczęście okładka rekompensuje doskonale sporą objętość tomu. Jane Austen. Dzieła zebrane ukazała się nakładem Świat Książki. Wydawnictwo zasługuje na uwagę, ponieważ regularnie od kilku lat wydaje powieści Austen. Warto wspomnieć ich serię Angielski ogród, pierwsze tak naprawdę ładne polskie wydanie książek angielskiej pisarki. Obecnie wydawnictwo wprowadziło na rynek Dumę i uprzedzenie w również godnej uwagi okładce.

Myślę, że do czytania klasyki nie trzeba nikogo namawiać (a może trzeba...?). Jane jak zawsze czaruje słowem, wplatając nietuzinkową historię miłosną w realia Anglii przełomu XVIII i XIX wieku. Kto myśli, że Perswazje to tylko ckliwy romans, ten się bardzo myli. Postacie są ciekawe pod względem psychologicznym, zaś opisane w książce tło kulturowo-historyczne zachwyca po raz kolejny.

Przeczytawszy, polecam! Moja ocena: 5/6

środa, 1 sierpnia 2018

Blisko domu ● Erskine Caldwell

Blisko domu ● Erskine Caldwell
Lubię takie książki, które postanawiam przeczytać, nie mając wobec nich absolutnie żadnych oczekiwań. Nie znam autora, nie zapoznałam się wcześniej z żadną recenzją, nie sprawdziłam gwiazdek na lubimyczytać. Biorę, bo najzwyczajniej w świecie coś mnie zaintrygowało. Tak właśnie było z Blisko domu Erskine Caldwell. Mała, niepozorna książeczka, wydana w 1988 r. nakładem wydawnictwa Książka i Wiedza, nie przyciągnęła mojego wzroku piękną okładką, jakich teraz wiele w księgarniach. Okładka tej powieści zdradzała jedynie, że oto trzymam w dłoniach lekturę trudną, wymagającą, mierzącą się z problemami większego kalibru. Jedno spojrzenie na przedstawioną na niej zapłakaną czarnoskórą kobietę, kolejne na opis z tyłu i już wiedziałam, że oto mam przed sobą moje currently reading.

Akcja powieści rozgrywa się w małym, południowoamerykańskim miasteczku. Native Hunnicutt, życiowy szczęściarz, powodowany nie uczuciem, lecz raczej chęcią zapewnienia sobie wygodnej egzystencji,  żeni się z owdowiałą, starszą od siebie Maebelle. Nie rezygnuje jednak z potajemnego spotykania się z dotychczasową kochanką, czarnoskórą Josenne, co doprowadza ostatecznie do tragedii. Kochankowie zostają bowiem nakryci przez Maebelle in flagranti, a ta, poruszona całą sytuacją do żywego, zdradzona i upokorzona, robi wszystko, by odegrać się na niewiernym mężu oraz na kobiecie, z którą on ją zdradził. W odwet zostają wciągnięci nie tylko przedstawiciele miejscowej policji oraz polityki, ofiarami stają się osoby, które pozornie z całą sprawą nie miały nic wspólnego.

Blisko domu to książka przede wszystkim o apartheidzie i to nie ulega żadnej wątpliwości. Czarnoskórzy ludzie traktowani są tutaj w sposób brutalny i zmuszani są do ponoszenia odpowiedzialności za czyny, których nie popełnili. Poza tym jest to także książka o naszej, ludzkiej naturze i, niestety, bezwzględnie obnaża głupotę, bezmyślność, egoizm, zapatrzenie w siebie i skoncentrowanie na własnej osobie. Nie znalazłam w Blisko domu ani jednej postaci, która swoim postępowaniem wzbudziłaby mój szacunek lub choćby odrobinę sympatii. Protagoniści tej książki to jednostki bądź to bezwzględne i wykorzystujące własną pozycję społeczną do załatwiania własnych interesów, nawet kosztem drugiego człowieka, bądź skrajnie naiwne, pozwalające się wykorzystywać i oszukiwać na własne życzenie.

Nie mniej jednak książkę czyta się szybko, zaś perypetie jej bohaterów ostatecznie skłaniają do głębszych refleksji. W tym sensie powieść była jednak miłym zaskoczeniem, bo okazała się lekturą wciągającą i stymulującą, mimo że nie słyszałam o niej wcześniej, nie znałam też twórczości amerykańskiego autora.

Przeczytawszy, polecam! Moja ocena: 3/6

Copyright © 2016 przeczytawszy , Blogger