niedziela, 28 października 2018

Bestiariusz słowiański ● Witold Vargas, Paweł Zych

Bestiariusz słowiański to jedna z dwóch książek, który dostałam w tym roku na urodziny od moich Bliskich (o pierwszej z pozycji wspomniałam tutaj). Marzyła mi się ta książka od dawna. Ciągle widziałam zdjęcia nie tylko jej okładki, ale także zachwycającego wnętrza. Dobrze mieć Rodzinę, która, chociaż nie podziela Twojego gustu czytelniczego, to jednak wie doskonale, co ci w duszy gra.

Bestiariusz to cudownie zilustrowane kompendium wiedzy o rodzimych siłach nadprzyrodzonych, które od czasów przedchrześcijańskich nękały naszych przodków. Opisane zostały zjawy słowiańskie, a zatem nie tylko polskie, ale też ukraińskie, białoruskie czy litewskie. Wszystkie potwory przedstawiono tutaj w porządku (mniej więcej) alfabetycznym, a ich ilość i różnorodność przyprawia o zawrót głowy. Są zatem istoty tak sympatyczne, że z miejsca chciałoby się je przytulić do serca, ale i takie, których nigdy w życiu nie chciałoby się spotkać. Każda zjawa została krótko w Bestiariuszu opisana i drobiazgowo odmalowana. Książkę wieńczy zaś bibliografia, zawierająca ponad 60 pozycji dla osób ciekawskich, chcących zgłębić temat.

Największym plusem pozycji jest oczywiście jej szata graficzna i to potwierdzi każdy, kto miał tę cegiełkę choć na chwilę w swoich rękach. Książka jest po prostu wizualnie dopieszczona. Więcej czasu poświęca się zanalizowaniu tych wszystkich zachwycających obrazów zjaw dawnych niż przeczytaniu dołączonych do nich opisów. Jako punkt wyjścia do zapoznania się z bestiami słowiańskimi polecam tę książkę bardzo. Treści w niej mało, ale jednak dołączona bibliografia rekompensuje wszelkie braki merytoryczne. Tym większa jest moja radość, że dwie z książek, na podstawie których powstał Bestiariusz słowiański, mam już w swojej biblioteczce. Z pewnością i przyjemnością sięgnę po nie zatem w niedługim czasie.

Co ciekawe, choć prosty w swej formie, Bestiariusz słowiański prowokuje do myślenia. Nie zdawałam sobie wcześniej sprawy z tego, jak wiele istot nadprzyrodzonych jest wciąż obecnych w moim życiu! I zupełnie nie chodzi o to, że w gdzieś w kącie domu czai się na mnie boże siedleczko z prawdziwego zdarzenia, zaś w kotłowni siedzi popielnik. Na podstawie książki Vargasa i Zycha dochodzę do wniosku, że język to świetny nośnik pamięci i tradycji, nieporównanie lepszy od płyty CD czy pendrajwa z terabajtową pojemnością. Ćmok, buc, kocmołuch czy paskuda nie są jedynie pejoratywnymi określeniami osób, którym w chwili zwątpienia we wszelkie człowieczeństwo chce się naubliżać. A powiedzenia licho nie śpi, siedzi jak trusia, zmora kogoś przysiadła kryją w sobie o wiele więcej grozy niż mogłoby się wydawać. Język niesie te bestie przez wieki i przenosi je w czasy współczesne.

A zatem w podsumowaniu dziś krótko: fascynująca to książka, ten Bestiariusz.

Przeczytawszy, polecam! Moja ocena: 5/6

czwartek, 30 sierpnia 2018

Warsztaty stylu ● Maria Młyńska

Warsztaty stylu ● Maria Młyńska
Bloga ubierajsieklasycznie czytam regularnie od bardzo, bardzo dawna. Od tak dawna, że już nawet nie pamiętam, kiedy przeczytałam tam coś po raz pierwszy. Co więcej, jest to jedyna tego typu strona, którą w ogóle mogę czytać, bo zawiera t e k s t. I to tekst napisany z sensem. Maria nie ogranicza się do wklejenia pięćdziesięciu identycznych zdjęć jednego i tego samego outfitu i okraszeniem ich skąpym komentarzem, świadczącym o permanentnym niedocenieniu potencjału intelektualnego odbiorców, wiecie, czegoś w stylu: Mam na sobie białą koszulkę, dżinsy i klapeczki. Wszystko z Tej sieciówki, bo w Tamtej zakupów robić nie lubię.

Blog Marii niesie głębszy przekaz (kto nie zna, niech go sobie zaraz wygoogluje! Tzn. bloga tego, nie przekaz jego ;-)), kiedy więc sama autorka pochwaliła się, że pisze książkę o stylu, wiedziałam, że będę tę książkę miała, nawet gdybym musiała sprzedać wszystkie książki o takiej tematyce, jakie posiadam. Ostatecznie nic sprzedawać nie musiałam, książkę Marii kupiłam, przeczytałam jednym tchem, zaznaczyłam masę inspirujących myśli i ulubionych fragmentów, po czym przystąpiłam do zrecenzowania jej także tutaj, bo pozycja ta zdecydowanie zasługuje na to, by polecić ją damskiej części naszego czytelniczego światka. 

Warsztaty stylu składają się z dwunastu rozdziałów. Pierwsze z nich mają za zadanie przygotować nasze głowy na spokojną ewolucję, kolejne są nakierowane już stricte na budowanie tytułowego stylu. Część pojęć, które znalazły rozwinięcie w książce, jest znana z bloga. O uniformie, standardzie czy analizie kolorystycznej Maria Młyńska wspominała bowiem na swojej stronie internetowej. Nie mniej jednak dobrze było przeczytać o pewnych rzeczach ponownie, ponieważ w poradniku zostało to wszystko przedstawione w sposób niezwykle logiczny i uporządkowany. Ze stron tej pozycji co rusz przebija przekonanie autorki, że każda kobieta może być stylowa. Każda. Bez wyjątku. I nie ma na to wpływu ani figura, ani zasobność portfela, ani żaden inny aspekt, na który powołują się kobiety mające problem z tym, aby określić jak chcą wyglądać. Co ciekawe, Maria nie ogranicza stylu tylko i wyłącznie do garderoby, zachęca bowiem do odnajdywania go we wszystkich sferach życia i konsekwentnego podążania za nim.

Trzeba przyznać, że wśród tego typu pozycji, poradnik Marii Młyńskiej jest książką absolutnie wyjątkową. Autorka nie jest bowiem kolejną blogerką, która w erze wszechobecnego obecnie stylu retro przekonuje swoich czytelników, że styl ten był w niej od zawsze, zaś ubieranie się retro nie wynika z obowiązującej mody, lecz z głębokiego przekonania, że wszystkie dotychczasowe zabawy trendami miały ją doprowadzić właśnie tutaj. Maria podąża za to konsekwentnie własnymi ścieżkami. Trzyma oczywiście rękę na pulsie mody, ale z tego, co proponują wybiegi (tudzież sieciówki), wybiera jedynie te rzeczy, które faktycznie pasują do niej. I o tym właśnie są Warsztaty stylu. Nie ma tu listy dziesięciu, piętnastu czy dwudziestu rzeczy, które każda stylowa kobieta musi posiadać. Jest za to garść wskazówek, jak ogarnąć to, co każda z nasz już ma w szafie i jak na tej,  zdawać by się mogło, niepozornej podstawie zbudować własny styl. Mądrość tkwi bowiem w prostocie i w tym, co każdemu w duszy gry, a nie w tym, w czym chodzi pół ulicy.

Na odstresowanie, na poukładanie tego, co nam w szafie siedzi (choć w takim bardziej przenośnym niż dosłownym znaczeniu) polecam ten poradnik. Maria Młyńska jest dla kobiet tym, kim dla mężczyzn Michał Kędziora. Można się inspirować milionem blogerek i wydawać fortunę na jeszcze większe ilości modnych ubrań, ale można też po prostu wziąć udział w warsztatach Marii, solidnie odpracować zaproponowane przez nią lekcje, poukładać to i tamto, i spróbować odkryć to, co nieodkryte. Bo jeżeli Ona pisze, że można, to można.

Przeczytawszy, polecam! Moja ocena: 5/6

poniedziałek, 27 sierpnia 2018

Trzy książki okołotolkienowe, które warto znać

Trzy książki okołotolkienowe, które warto znać
Nawet, jeśli ktoś nie czytał powieści Tolkiena, wie na pewno, że jest on autorem takich dzieł jak Władca Pierścieni czy Hobbit. Bardziej obeznani znawcy jego prozy wymienią być może jeszcze parę innych tytułów, ot przypuśćmy, Silmarillion, Beren i Luthien czy Legendę o Sigurdzie i Gudrun. Tolkien pozostawił bowiem po sobie bardzo bogatą bibliografię. Stworzony przez niego świat jest niesamowity i fascynuje, nie w mniejszym stopniu jednak niż osoba samego Mistrza. Nie dziwi zatem fakt, że na rynku co rusz pojawia się jakaś książka o Tolkienie właśnie. Dzisiaj zatem o takich właśnie pozycjach: nie będących autorstwa Tolkiena, jednak opowiadających o nim samym, jego pasjach i fascynacjach. Bez narzekania i doszukiwania się nieścisłości, z morzem zachwytów i zachęt do tego, by Tolkienowi przyjrzeć się bliżej.

Na pierwszy ogień idzie znakomita J.R.R.Tolkien. Biografia, napisana przez Humphreya Carpentera, biografa wielu autorów i cenionego twórcę książek dla dzieci. Pisząc o życiu Tolkiena, Carpenter opierał się na jego pamiętnikach i innych pismach, a także na wspomnieniach rodziny i znajomych brytyjskiego profesora. Można zatem zaryzykować stwierdzenie, że jest to pozycja wiarygodna. Tym, co zachwyca w tej książce najbardziej  i czyni ją tak godną polecenia, jest styl, w jakim została ona napisana. Choć autor przemyca tu masę faktów z życia Tolkiena (bo w końcu musi, zważywszy taki, a nie inny gatunek literacki), biografię czyta się z zapartym tchem, jak naprawdę dobrze skonstruowaną powieść obyczajową. Niemała w tym zasługa samego bohatera, bo Tolkien był człowiekiem nietuzinkowym, pochłoniętym bez reszty przez własne zainteresowania. Śródziemiu podporządkował całkowicie swoją ziemską egzystencję i nie było takiego obszaru, w którym ten niesamowity świat nie byłby obecny. Niełatwo przychodziło Tolkienowi podporządkowywanie się codzienności i obowiązkom rodzinno - uczelnianym, Śródziemie żyło w nim. Biografia absolutnie jedyna w swoim rodzaju, godna polecenia dla wszystkich, także dla tych, którzy do tej pory omijali gatunek szerokim łukiem.

Niewiele osób wie, że Tolkien był nie tylko nieprzeciętnym pisarzem, ale także uzdolnionym rysownikiem. I właśnie o tej jego pasji traktuje druga z pozycji, które dzisiaj polecam, mianowicie Hobbit w grafice i malarstwie Tolkiena. Hobbit był tym dziełem, które za życia uczyniło z Tolkiena ikonę literatury fantastycznej i pociągnęło za sobą napisanie trylogii Władca Pierścieni. Pierwszemu wydaniu tej niepozornej wówczas powieści o podróży krasnoludów do Samotnej Góry towarzyszyły intensywne prace nad jej zilustrowaniem, czego podjął się nie kto inny, jak sam John Ronald Reuel. Album przedstawia zatem wizje różnych scen z Hobbita, urzeczywistnione bądź to za pomocą ołówka, bądź węgla, bądź akwareli. Trudno zdecydować i jednoznacznie wybrać, co zachwyca bardziej: baśniowe wręcz, pełne żywych kolorów obrazy Hobbitonu czy mroczne, poprowadzone ciekawą kreską rysunki lasów, w których obozują trolle. Grafiki zachwycają i z pewnością były też niemałą inspiracją dla twórców filmu o Władcy Pierścieni czy o Hobbicie. Pamiętacie te scenę z filmu o przygodach Bilba Bagginsa, w której Smaug krąży nad Miastem Na Jeziorze, krótko przed tym jak je niszczy? To obraz żywcem stworzony przez Tolkiena. Do zobaczenia oczywiście w albumie. Poza tym książka potwierdza to, co o Tolkienie napisał w biografii o nim Carpenter: że Tolkien to typ niespokojnego perfekcjonisty (skąd my to znamy, co? ;-)). Do zobaczenia zatem także  i tutaj są alternatywne wersje tych samych wydarzeń. Tolkien dążył do doskonałości. Próbował wielu rozwiązań, ciągle poszukiwał, próbował przedstawiać sceny raz w kolorze, raz czarno - białe. Nawet jak coś wyglądało już bardzo dobrze, on drążył dalej. Bawił się kreską, dorysowywał nowe elementy, wymazywał stare - album to zapis tego nieprawdopodobnie interesującego procesu twórczego.

Trzecią z wartych wspomnienia pozycji okołotolkienowych jest Opowieść o Kullervo. Dlaczego zaliczyłam ją do powieści okołotolkienowych? Bo sama opowieść to zaledwie 30 stron.  (Połknęłam je oczywiście z ogromną satysfakcją i jeszcze większym niedosytem! Powrót do świata nieco bardziej mrocznego niż ten znany mi z chociażby Władcy Pierścieni czy Hobbita, ale wciąż jednak bardzo magicznego, był dla mnie czystą przyjemnością.) Pozostałą, niemałą w gruncie rzeczy, część książki stanowią różne materiały dodatkowe. Wiadomym jest bowiem, że opowieść Tolkiena powstała na bazie jego ogromnej fascynacji Kalevalą, fińskim eposem. Sporą część zredagowanej przez Verlyn Flieger pozycji zajmują zatem przedruki referatów Tolkiena na temat tej jego fascynacji. Dużo tu także przypuszczeń, np.  na temat okresu, w którym opowieść powstała. Podobnie jak również fragmentów po angielsku. Dla zagorzałych fanów Tolkiena pozycja obowiązkowa.

Z mojego punktu widzenia zaprezentowane dzisiaj pozycje są zdecydowanie godne polecenia, ponieważ pod względem merytorycznym wnoszą wiele nowych informacji. Zdecydowałam się określić je jako okołotolkienowe, ponieważ dotyczą one osoby samego Tolkiena, w mniejszym stopniu wykreowanego przez niego literackiego świata. Kto chciałby uporządkować lub (jeśli nieznane są mu wszystkie książki Tolkiena) rozszerzyć  wiedzę o Śródziemiu, temu polecałam niedawno i (polecam w dalszym ciągu) Atlas Tolkienowski. Komu brakuje dowodu na to, że nie tylko Śródziemie nosi w sobie znamiona absolutnej fantastyczności, lecz także osoba jego twórcy, temu polecam gorąco i biografię Carpentera, i album o rysunkach, i opowieść o Kullervo.

środa, 15 sierpnia 2018

Atlas Tolkienowski ● David Day

Atlas Tolkienowski ● David Day

Mój czytelniczy sierpień był do tej pory synonimem dwóch lektur, które czytam sobie naraz. Jest to u mnie niemała osobliwość, bo do tej pory preferowałam raczej czytanie książek pojedynczo. Obecnie dzielę czas wolny pomiędzy pierwszą część Dawnej noweli niemieckojęzycznej (przygarniętej w ramach bookcrossingu) oraz biografię Roald Dahl. Mistrz opowieści (zwaną przeze mnie pieszczotliwie książką drugiej szansy). Recenzje tych książek pojawią się na blogu niebawem, tymczasem dzisiaj słów kilka o cudzie, który dostałam na urodziny (z niezmiennym od lat komentarzem Wręczających: Dziwne książki czytasz...). Przekartkowałam i przepadłam. Od razu wiedziałam, że moje dotychczasowe sierpniowe lektury będą musiały trochę poczekać.

 Atlas Tolkienowski przedstawia w sposób chronologiczny powstanie świata, który większość fanów twórczości brytyjskiego profesora zna z takich dzieł jak Władca Pierścieni czy Hobbit. David Day opisuje tutaj najważniejsze ery, rozpoczynając od utworzenia Ardy, a kończąc na zniszczeniu Pierścienia we wnętrzu Góry Ognia. Uwzględnia również powstanie poszczególnych ras: orków, elfów, krasnoludów czy ludzi. Atlas nie wnosi jednak żadnych nowych treści do tego, co czytelnicy dzieł Tolkiena już wiedzą o wykreowanym przez niego świecie. Pozycja Daya porządkuje po prostu tę wiedzę w czasie i w przestrzeni.

Niezaprzeczalnym atutem atlasu jest z całą pewnością jego oprawa graficzna. Książka jest wydana w sposób absolutnie zachwycający. Jak informuje autor, grafiki w niej zawarte zostały namalowane przez najlepszych obecnie twórców. I faktycznie, aż chciałoby się niektóre strony po prostu wyrwać, oprawić w ramki i powiesić na ścianie. Książka jest dopracowana w najdrobniejszych szczegółach: twarda okładka, obwoluta (trudno zdecydować, która z nich jest ładniejsza!), wstążeczka pod kolor okładki, obramowanie i tło stron - wszystko jest spójne i sprawia, że książka jest po prostu piękna. Zachwycają grafiki, zachwycają mapki, zachwycają nawet zwykłe tablice przedstawiające chronologię Śródziemia - widać, że w przygotowanie tychże włożono szczególnie dużo pracy.

I aż żal o tym pisać, ale cieniem na tym pięknym wydaniu kładzie się język atlasu. Oczekiwałam raczej encyklopedycznej, rzetelnej formy poszczególnych haseł. Tymczasem, podczas lektury, miałam nieodparte wrażenie, że to książka nie dla każdego, raczej dla młodszego czytelnika, bądź to rozpoczynającego dopiero przygodę z Tolkienem, bądź chcącego uporządkować dotychczasową wiedzę o wykreowanym przez niego świecie. Konstrukcje zdaniowe są bardzo proste, zdań złożonych praktycznie nie ma. Opisy poszczególnych haseł są dość oszczędne, jak gdyby tworzone naprędce, jakby były one tylko dodatkiem do obrazków.

Graficznie zatem książka jest warta polecenia każdemu, kto choć trochę interesuje się Tolkienowskim światem przedstawionym. Treściowo pozycja ta jednak nieco kuleje i może z tego powodu nie trafiać w gusta wszystkich... Dla młodszego czytelnika będzie prawdziwą gratką, starszy nacieszy oko, ale merytorycznie więcej wyniesie z książek samego Tolkiena.

Przeczytawszy i obejrzawszy, polecam! Moja ocena: 4/6

czwartek, 9 sierpnia 2018

Perswazje ● Jane Austen

Perswazje ● Jane Austen
Jedyny plus po przeczytaniu Randkowania według Jane Austen (klik) był taki, że nabrałam wielkiej ochoty na przeczytanie kolejnej powieści angielskiej autorki. Do tej pory czytałam tylko Dumę i uprzedzenie. Na swoją obronę dodam, że Dumę... przeczytałam z nawiązką, bo aż trzykrotnie. Tak już mam, że jeśli już jakaś książka przypadnie mi do gustu, to chcę ją czytać wielokrotnie. Bynajmniej Duma i uprzedzenie nie jest tutaj jednak rekordzistką, bo nie umiem nawet policzyć, ile razy w życiu czytałam Harrego Pottera... Czytając septalogię o znanym czarowniku, za każdym razem skupiałam się na czymś innym: początkowo po prostu chłonęłam świat przedstawiony w książkach i jego magię, potem czytałam, żeby wynotować wszystkie pojawiające się tam zaklęcia, następnie magiczne potrawy. Był też plan, by wynotować magiczne przedmioty, których pojawia się tam istne zatrzęsienie.

Bo najfajniejsze w relekturze książek jest właśnie to, że, wbrew pozorom, za każdym razem odkrywa się w nich coś nowego, jakiś mały szczegół, który umknął wcześniej. Uzyskuje się dzięki temu szansę spojrzenia na znane już wydarzenia z nowej perspektywy. Wracając do Jane Austen, tym razem mój wybór padł na Perswazje i był podyktowany czystą ciekawością. Po lekturze nieszczęsnego poradnika o randkowaniu, bardzo chciałam dowiedzieć się więcej o losach Anny Elliot i Fryderyka Wentwortha, głównych bohaterów Perswazji. Randkowanie według Jane Austen jest niestety przepełnione spojlerami, dlatego znałam zakończenie Perswazji, kiedy zaczynałam ich lekturę (ale spokojnie, nie popełnię błędu Lauren Henderson i nie zdradzę go tutaj). Nie mniej jednak w dalszym ciągu interesowało mnie, jak Austen opisuje uczucie tych dwojga.

Okazuje się, że Jane Austen udaje się zainteresować czytelnika fabułą już od pierwszych zdań powieści. Najpierw zaznajamia nas ona z baronem Elliotem, ojcem Anny, człowiekiem próżnym i niegospodarnym. Z powodu życia ponad stan musi on opuścić wraz z córkami dwór, w którym szacowna rodzina mieszka od pokoleń, oddać go w dzierżawę i wynająć nowe lokum w miasteczku Bath. Przy okazji wychodzi na jaw, że Anna nie jest szczególnie przez barona lubianym dzieckiem. Dowiadujemy się także, że dziewiętnastoletnia Anna odrzuciła oświadczyny Fryderyka Wentwortha, początkującego wówczas marynarza. Małżeństwo z człowiekiem bez majątku zostało Annie wyperswadowane przez przyjaciółkę rodziny, lady Russel. Po 8 latach od tamtych wydarzeń przychodzi jednak Annie ponownie spotkać Wentwortha, obecnie już kapitana z niemałym dorobkiem materialnym. Dwór barona Elliota zostaje bowiem wydzierżawiony przez siostrę kapitana oraz jej męża.

Anne nie jest typem trzpiotliwej bohaterki, którą kocha się za spontaniczność i zwariowane pomysły. Jest absolutnym przeciwieństwem bohaterek, które najpierw robią, a potem dopiero myślą. To poważna, ułożona młoda dama, choć jako dwudziestosiedmiolatka uchodzi już za starą pannę. Polubiłam ją za tę jej stanowczość i cichą pokorę życia. Mało jest takich bohaterek: opanowanych, wycofanych, introwertycznych, sprowadzających kontakty międzyludzkie do absolutnego minimum, a mimo to w dalszym ciągu sympatycznych i ciekawych. Anna zawsze wie, co robić i jak się zachować. Jest oczytana, nie ma problemu z zainteresowaniem rozmową kapitana Benwicka, pogrążonemu w rozpaczy po śmierci ukochanej znajomemu kapitana Wentwortha. Co ciekawe, Anna urodziła się 9 sierpnia 1787 r., moja recenzja Perswazji ukazuje się zatem dokładnie w 201 rocznicę jej urodzin. Cieszę się, że w symboliczny sposób udało mi się uczcić tę bohaterkę. Myślę, że stanie się ona jedną z moich ulubionych figur wykreowanych przez Jane Austen.

Co do samego wydania książki, jest ono absolutnie zachwycające. To jedyne wydanie na polskim rynku, które tak naprawdę skradło moje serce. Książka ukazała się w wersji rozszerzonej, zawierającej sześć dzieł angielskiej autorki oraz w wersji uboższej, która ja posiadam i która zawiera tylko cztery dzieła. Jest lekka, ale mimo to nie nadaje się na lekturę podczas jazdy komunikacją publiczną. Na szczęście okładka rekompensuje doskonale sporą objętość tomu. Jane Austen. Dzieła zebrane ukazała się nakładem Świat Książki. Wydawnictwo zasługuje na uwagę, ponieważ regularnie od kilku lat wydaje powieści Austen. Warto wspomnieć ich serię Angielski ogród, pierwsze tak naprawdę ładne polskie wydanie książek angielskiej pisarki. Obecnie wydawnictwo wprowadziło na rynek Dumę i uprzedzenie w również godnej uwagi okładce.

Myślę, że do czytania klasyki nie trzeba nikogo namawiać (a może trzeba...?). Jane jak zawsze czaruje słowem, wplatając nietuzinkową historię miłosną w realia Anglii przełomu XVIII i XIX wieku. Kto myśli, że Perswazje to tylko ckliwy romans, ten się bardzo myli. Postacie są ciekawe pod względem psychologicznym, zaś opisane w książce tło kulturowo-historyczne zachwyca po raz kolejny.

Przeczytawszy, polecam! Moja ocena: 5/6

środa, 1 sierpnia 2018

Blisko domu ● Erskine Caldwell

Blisko domu ● Erskine Caldwell
Lubię takie książki, które postanawiam przeczytać, nie mając wobec nich absolutnie żadnych oczekiwań. Nie znam autora, nie zapoznałam się wcześniej z żadną recenzją, nie sprawdziłam gwiazdek na lubimyczytać. Biorę, bo najzwyczajniej w świecie coś mnie zaintrygowało. Tak właśnie było z Blisko domu Erskine Caldwell. Mała, niepozorna książeczka, wydana w 1988 r. nakładem wydawnictwa Książka i Wiedza, nie przyciągnęła mojego wzroku piękną okładką, jakich teraz wiele w księgarniach. Okładka tej powieści zdradzała jedynie, że oto trzymam w dłoniach lekturę trudną, wymagającą, mierzącą się z problemami większego kalibru. Jedno spojrzenie na przedstawioną na niej zapłakaną czarnoskórą kobietę, kolejne na opis z tyłu i już wiedziałam, że oto mam przed sobą moje currently reading.

Akcja powieści rozgrywa się w małym, południowoamerykańskim miasteczku. Native Hunnicutt, życiowy szczęściarz, powodowany nie uczuciem, lecz raczej chęcią zapewnienia sobie wygodnej egzystencji,  żeni się z owdowiałą, starszą od siebie Maebelle. Nie rezygnuje jednak z potajemnego spotykania się z dotychczasową kochanką, czarnoskórą Josenne, co doprowadza ostatecznie do tragedii. Kochankowie zostają bowiem nakryci przez Maebelle in flagranti, a ta, poruszona całą sytuacją do żywego, zdradzona i upokorzona, robi wszystko, by odegrać się na niewiernym mężu oraz na kobiecie, z którą on ją zdradził. W odwet zostają wciągnięci nie tylko przedstawiciele miejscowej policji oraz polityki, ofiarami stają się osoby, które pozornie z całą sprawą nie miały nic wspólnego.

Blisko domu to książka przede wszystkim o apartheidzie i to nie ulega żadnej wątpliwości. Czarnoskórzy ludzie traktowani są tutaj w sposób brutalny i zmuszani są do ponoszenia odpowiedzialności za czyny, których nie popełnili. Poza tym jest to także książka o naszej, ludzkiej naturze i, niestety, bezwzględnie obnaża głupotę, bezmyślność, egoizm, zapatrzenie w siebie i skoncentrowanie na własnej osobie. Nie znalazłam w Blisko domu ani jednej postaci, która swoim postępowaniem wzbudziłaby mój szacunek lub choćby odrobinę sympatii. Protagoniści tej książki to jednostki bądź to bezwzględne i wykorzystujące własną pozycję społeczną do załatwiania własnych interesów, nawet kosztem drugiego człowieka, bądź skrajnie naiwne, pozwalające się wykorzystywać i oszukiwać na własne życzenie.

Nie mniej jednak książkę czyta się szybko, zaś perypetie jej bohaterów ostatecznie skłaniają do głębszych refleksji. W tym sensie powieść była jednak miłym zaskoczeniem, bo okazała się lekturą wciągającą i stymulującą, mimo że nie słyszałam o niej wcześniej, nie znałam też twórczości amerykańskiego autora.

Przeczytawszy, polecam! Moja ocena: 3/6

czwartek, 26 lipca 2018

Biuro M. ● Magdalena Witkiewicz, Alek Rogoziński

Biuro M. ● Magdalena Witkiewicz, Alek Rogoziński

Książka Biuro M. Magdaleny Witkiewicz i Alka Rogozińskiego znalazła się w moich rękach dokładnie wtedy, kiedy najbardziej jej potrzebowałam. Była bowiem prezentem, który otrzymałam od bliskiej mi osoby mniej więcej dwie godziny po zdaniu egzaminu dyplomowego. Po wielu dniach intensywnej nauki i nieprawdopodobnego stresu (którego notabene obrona nie jest nawet warta), miałam ochotę przeczytać coś bardzo współczesnego, bardzo niewymagającego i nieco może śmiesznego. Za Biuro M. zabrałam się zatem już tego samego wieczoru, nie znając do tej pory twórczości wspomnianego duetu autorów.

Akcja tej powieści obyczajowej rozgrywa się w Miasteczku, w czasach współczesnych (bohaterowie dyskutują między innymi o rządowym programie 500+). Dwoje młodych ludzi, Basia Bakuszycka i Jacek Grot, poszukuje swojej drogi w dorosłości. Oboje rozpoczynają pracę w tym samym biurze matrymonialnym. Tu ich losy splatają się z losami kolejnych postaci: właścicielką biura, Krystyną, zielarzem Wojciechem i współczesną czarownicą, Nasihą (zwaną tu częściej wróżką). Na okładce można przeczytać, że książka jest komedią o miłości. Zgodziłabym się z tym połowicznie. Wątków komediowych nie brakuje, to fakt, nawet pojawiający się tutaj wątek kryminalny jest bardziej zabawny niż groźny. Natomiast nie do końca jest to książka o miłości. Akcja nie koncentruje się bowiem na historii czy historiach miłosnych głównych bohaterów, temat ten rozwija się tutaj raczej pobocznie, jest ważny, ale nie dominuje. Dużo mocniej zarysowywuje się wątek zmagań Basi i Jacka z codziennością, z klientami tytułowego biura, którzy tworzą istną feerię osobowości mniej lub bardziej wymagających, oraz apodyktyczną szefową. Poza tym książka traktuje, być może nie w sposób eksplicytny, także o tym, jak przeszłość wpływa na teraźniejszość, czy wręcz kładzie się na niej cieniem.

Prawda jest bowiem taka, że bohaterowie, z którymi przychodzi czytelnikowi spotykać się w Biurze M., są tacy, a nie inni, z powodu własnej przeszłości. Choć w zdecydowanej większości nie mówią o tym wprost, wnioski wyciąga się łatwo. W zasadzie chyba tylko o głównej bohaterce, Basi Bakuszyckiej, napisano, że przestała wierzyć w miłość. Nie pamiętała dokładnie momentu, kiedy to się stało, ale musiało to być bardzo dawno temu. Na tyle dawno, że miała wrażenie, jakby było tak zawsze.* Ale ani Krystyna, szefowa biura, nie byłaby zgorzkniała, gdyby nie wydarzenia z przeszłości, ani prawdopodobnie para najbardziej wyrazistych bohaterów powieści, czyli Nasiha oraz Wojciech, nie częstowaliby się złośliwościami, gdyby nie jakieś wydarzenia minione. Bo faktu, że ci dwoje znali się w przeszłości, jestem pewna. Wojciech wie, gdzie i kiedy urodziła się Nasiha, Nasiha ma wiedzę z zakresu ziołolecznictwa, niewykluczone więc, że nabyła ją od zielarza.

Oboje zajmują się profesjami wbrew pozorom pokrewnymi. W czasach wielkich prześladowań czarownic prawdopodobnie oboje zostaliby posądzeni o czarostwo, bo zarówno przepowiadanie przyszłości, jak i ziołolecznictwo należały wówczas do dziedzin, za które szczególnie gnębiono. Przy czym ta dwójka literackich bohaterów jest święcie przekonana o tym, że zajmują się dziedzinami zgoła innymi. I że profesja każdego z nich jest, rzecz jasna, tą lepszą. Nasiha to kobieta ekscentryczna, parająca się na co dzień bardziej lub mniej udanym przepowiadaniem ludziom (choć sama twierdzi, że karty nie zawiodły jej od 40 lat) przyszłości i odprawiającą nie do końca zrozumiałe rytuały. To typ outsiderki odzianej w specyficzne tkaniny i z dziwną fryzurą. Wojciech to także ekscentryk, zwracający uwagę swoim wyglądem i zachowaniem. Być może byli kiedyś w związku, być może połączyły ich interesy, coś jednak między nimi poszło nie tak, stąd niekończące się obecnie przekomarzanie. Nie mniej jednak jest w tej parze coś intrygującego, coś fascynującego do tego stopnia, że chciałoby się poznać losy tych dwojga, dowiedzieć się, co się z nimi działo, zanim Alek Rogoziński i Magda Witkiewicz opisali ich losy na kartach Biura M.

I myślę, że dla tych dwojga warto sięgnąć po Biuro M. Myślę też, że bez wyrzutów sumienia można poświęcić tej powieści jedno, dwa popołudnia, zwłaszcza takie intensywnie deszczowe. Jest to z pewnością pozycja niewymagająca i poprawiacz nastroju w jednym. Czyta się jednym tchem, choć wątki nie są jakoś specjalnie rozbudowane. Biuro M. nie jest na szczęście przesłodzoną opowiastką o miłości, na co mógłby wskazywać opis na okładce lub sama okładka. Jeśli ktoś lubi doszukiwać się w lekturach drugiego dna, lubi gdybać i wyobrażać sobie to, co nienapisane, to może znaleźć maleńką uciechę także w tej powieści obyczajowej.

Przeczytawszy, polecam! Moja ocena: 4/6


*Cytat pochodzi z książki Biuro M.

wtorek, 17 lipca 2018

Randkowanie według Jane Austen ● Lauren Henderson

Randkowanie według Jane Austen ● Lauren Henderson
Z Jane Austen mam tak, że w ciemno chcę przeczytać wszystko, co wyszło spod jej pióra. Względnie wszystko, co zawiera jej nazwisko w tytule. Z amerykańskimi poradnikami pseudopsychologicznymi mam natomiast tak, że omijam szerokim łukiem jako pozycje niewnoszące żadnych głębszych treści. Znalezienie w bibliotece książki Lauren Henderson pt. Randkowanie według Jane Austen od samego początku jawiło mi się zatem jako dysonans, bo książka jest co prawda w znacznej mierze oparta na twórczości angielskiej autorki, ujęte to wszystko zostało jednak w formę amerykańskiego poradnika... Ostatecznie  mój sentyment do Jane oraz sympatia do wykreowanych przez nią literackich bohaterów wzięły górę nad niechęcią do wspomnianego gatunku i książkę zabrałam ze sobą do domu w ramach bookcrossingu (o akcji wspomniałam już tutaj).

Książka składa się z dziesięciu rozdziałów, a każdy rozdział to jedna rada dotycząca tego, jak randkować, przy czym trzeba zaznaczyć, że jak przystało na tego typu literaturę, rady są opracowane dość powierzchownie. Każda rada wzbogacona jest o analizę postępowania bohaterów różnych powieści Jane Austen. Henderson doradza kompleksowo i przedstawia zachowanie zarówno pań, jak i panów, podpiera je także licznym cytatami. Formą przypomina ta książka gimnazjalną charakterystykę. Naturalnie sporą część każdego rozdziału stanowi także analiza przypadków osobistych znajomych autorki poradnika. Poza tym na końcu książki zostały zamieszczone bonusy w postaci trzech testów osobowościowych. Można się z nich dowiedzieć, którą postacią Jane Austen jesteś, którą postacią jest twój mężczyzna oraz czy wy dwoje do siebie pasujecie. Ja testy sobie darowałam (wystarczył rzut oka na pytania).

Najpoważniejszym błędem, jaki popełniłam, zabierając Randkowanie według Jane Austen do domu, było moje dość naiwne przekonanie, że mimo ewidentnej formy książki, będzie ona miała jednak więcej wspólnego z rzetelną analizą literacką niż z poradnikiem dotyczącym randkowania. Bo temat sam w sobie ma ogromny potencjał i mógłby z niemałym powodzeniem zostać opracowany w jakiejś arcyciekawej pracy doktorskiej. Dla potrzeb amerykańskiego rynku został on jednak dość mocno spopularyzowany. Rady, których udziela Lauren Henderson, są banalne - to trzeba uczciwie przyznać. I, niestety, nie broni ich nawet ich analiza poprzez pryzmat zachowania postaci Jane Austen. Wiele cytatów jest tu po prostu wyrwanych z kontekstu. Poza tym Henderson ma irytującą skłonność do przeinaczania literackich faktów i nadinterpretacji, czym niejednokrotnie po prostu szkodzi Austenowskim postaciom. Fragmenty dotyczące życia znajomych pani Lauren są po prostu żenujące. Nudne, wydumane i w zasadzie niewiele wnoszące do treści. Ale rozumiem, że musiały się tutaj znaleźć. Już taka jest struktura tego typu książek. Cóż poradzić..

Ze smutkiem stwierdzam, że Randkowanie według Jane Austen nie zmienia mojego zdania na temat amerykańskich poradników. Książkę można przeczytać, pytanie tylko, po co, skoro i tak nie niesie ona ze sobą żadnych głębszych treści, a wręcz zniekształca Austenowski świat przedstawiony. Zamiast niej lepiej sięgnąć po którąś z powieści angielskiej autorki.

Przeczytawszy, nie polecam. Moja ocena: 2/6

poniedziałek, 16 lipca 2018

Gracz ● Fiodor Dostojewski

Gracz ● Fiodor Dostojewski
Książka z tytułu wpisu znalazła się w moich rękach dzięki akcji bookcrossing. Dla niewtajemniczonych: w ramach akcji oddajemy do biblioteki książki, które sami już przeczytaliśmy i które: bądź to nam się nie spodobały, bądź to nie nadają się do relektury, bądź to jeszcze pięć milionów różnych innych powodów. Generalnie chodzi o to, by książki nie trzymać w domu, lecz posłać ją dalej w świat. Niektóre z pozycji mają przypisane kody, dzięki którym można sobie sprawdzić, jaką dana pozycja odbyła już podróż. Ja wsiąknęłam w ideę bookcrossingu bez reszty! Do tego stopnia, że więcej książek znoszę do domu używanych niż kupuję nowych w księgarniach. Może kiedyś popełnię o tym wpis, bo ludzie oddają cuda. Absolutne CU-DA. Tyle gwoli dygresji. Wracając do tytułu wpisu: Gracza wzięłam do domu właśnie w ramach bookcrossingu i była to druga książka Fiodora Dostojewskiego, jaką w życiu przeczytałam. Nie ukrywam, że to właśnie nazwisko tego rosyjskiego autora skłoniło mnie najmocniej do lektury.

Jeśli chodzi o akcję powieści, to rozgrywa się ona praktycznie w całości w luksusowym kurorcie, w którym, odnoszę wrażenie, centrum wszelkich wydarzeń jest kasyno. W kurorcie przebywa na  pewna arystokratyczna rodzina rosyjska, która, czego łatwo się domyślić, trwoni pieniądze, stawiając tysiące rubli w grze w ruletkę. Jedni mają tych pieniędzy w bród, inni zaciągają kolejne długi, by tylko zaspokoić głód nałogu. Paleta bohaterów jest szeroka, możliwość konfiguracji nieograniczona. Spektakularnych wydarzeń tu brak, spektakularnie się tu tylko wygrywa lub przerywa. Dostojewski koncentruje się raczej na stworzeniu głębokiego profilu psychologicznego tytułowego gracza. Co ciekawe jednak, nie chodzi tu tylko o jeden pojedynczy egzemplarz gracza.

Graczy jest tu bowiem wielu. To nie tylko Ci, którzy przegrywają wysokie stawki, bo w pewnym momencie szczęście w kasynie przestaje im dopisywać. Akurat ci gracze stanowią tu tylko wierzchołek góry lodowej. Oni podporządkowują grze wszystko, przekonani, że świat leży u ich stóp, że szczęście im dopisuje nawet wbrew faktom i przegrywaniu kolejnych sum. Dla gry zrobią wszystko, poświęcą pieniądze, honor, dobre imię, stosunki międzyludzkie. Ale w gruncie rzeczy nic w tym odkrywczego, takimi prawami rządzi się każdy jeden nałóg. W Graczu się gra, w Graczu się manipuluje, w Graczu przeciąga się siły na swoją stronę. W Graczu przestaje się traktować ludzi jak ludzi, a zaczyna się podchodzić do nich instrumentalnie. W Graczu przelicza się ludzi na pieniądze, pieniądze na sumy, sumy na wygrane. W Graczu życie ma najniższą stawkę, Gracz to machina, która bezlitośnie wciąga, przeżuwa i wypluwa, nie pozostawiając nawet wyrzutów sumienia. 

Czy polecam? Z całą pewnością. Może i nie jest to lektura tak pierwszorzędna jak Zbrodnia i kara. Może brakuje to rozbudowania pewnych wątków, inne zostają zamknięte jak gdyby na siłę, jeszcze inne pozostają otwarte, co sprawia wrażenie, że Dostojewskiemu brakło pomysłu na ich zakończenie. Ale tak sobie myślę: to było celowe zamierzenie, ta niedookreśloność fabuły, pozostawienie niektórych wątków tak, by żyły własnym życiem w wyobraźni odbiorców. W końcu gry też nie da się zaplanować. Można zaplanować sobie reguły, wypisać je złotą czcionką, oprawić w mosiężne ramy i powiesić nad wejściem. Ale gry nie da przewidzieć, gra zawsze będzie żyła własnym życiem.

Przeczytawszy, polecam! Moja ocena: 3/6

środa, 16 maja 2018

Król ● Szczepan Twardoch

Król ● Szczepan Twardoch

O autorze książki z tytułu dzisiejszego wpisu słyszałam wiele. Rzeczy zarówno dobrych (laureat cenionych nagród literackich), jak i niedobrych (kontrowersje związane z jego dziennikiem). Swój egzemplarz Króla znalazłam na półce w mojej małej bibliotece. Stał sobie spokojnie obok Colleen Hoover i nienachalnie zachęcał do zabrania do domu. Nie mogłam mu przecież odmówić.

W Królu przenosi nas autor do Warszawy lat trzydziestych minionego stulecia, rządzonej nieoficjalnie przez Kuma Kaplicę i kilku jego wpływowych podwładnych, wśród których prym wiedzie Jakub Szapiro. To Warszawa przedwojennej gangsterki, ze wszystkimi jej przymiotami: luksusowymi samochodami, prostytutkami, narkotykami, haraczami i zbrodniami. To Warszawa będące polem walki o wpływy pomiędzy Żydami a chrześcijanami. Subtelnie opisuje tu Twardoch także tło historyczne, próbę przejęcia władzy poprzez pucz. Mało o tym na lekcjach historii, a przyznam szczerze, że w przedwojennej stolicy działo się wiele. Oj, wiele.


Napisać o tej książce, że jest dobra, to frazes. Na moim bookstagramie (klik) otrzymała ode mnie zaszczytny tytuł Absolutnego Ulubieńca Miesiąca. I wydaje mi się, że pewnie zostanie też Absolutnym Ulubieńcem Roku (a przynajmniej utrzyma się na podium, bo moje czytelnicze plany na ten rok uwzględniają jeszcze Dracha Twardocha oraz Labirynt Duchów Zafona - obie pozycje mają bardzo dobre recenzje). Cóż więc ujęło mnie tak bardzo w Królu poza, moim zdaniem, bardzo ciekawym tłem historyczno - obyczajowym?

Z całą pewnością język powieści. Jest niezwykły. Przepiękny. Plastyczny. To, co Twardoch wyprawia z naszą polszczyzną, można określić tylko jednym słowem: mistrzostwo. To jedna z lepiej napisanych książka, jaką w życiu czytałam.

Również sposób, w jaki autor kreuje swoje postaci, zasługuje na uznanie. I nie chodzi mi tu już tylko o czołowe postaci książki, Kuma czy Jakuba Szapirę. Twardoch nakreślił bowiem doskonałe portrety kobiet. Choć w tej powieści to panowie grają pierwsze skrzypce i zdecydowanie wokół nich kręci się akcja, kobiety są tu obecne. I to jakie! W pamięci pozostają w szczególności trzy z nich: Ryfka Kij, Anna Ziembińska i Emilia Szapiro. Trudno byłoby mi wybrać jedną ulubioną postać kobiecą, bo każda z nich jest mocna i wyrazista. Każda wie, czego chce i doskonale zna swoje miejsce w tym zdominowanym przez mężczyzn świecie.

Króla zdecydowanie polecam. Ja sama z pewnością sięgnę po inne książki Szczepana Twardocha.

Przeczytawszy, polecam! Moja ocena: 5/6
Copyright © 2016 przeczytawszy , Blogger